Ocalić od zapomnienia


Część 6

Wraz z naszym Sybirakiem w kolejnym odcinku pozostajemy jeszcze w „politycznych klimatach”. Choć zesłańcy na politykę nie mieli żadnego wpływu, to na ich los polityka miała wpływ wielki, niekiedy wręcz decydujący. Bo to często na skutek rozgrywek politycznych malała lub rosła przydziałowa porcja chleba. I choć w każdej sytuacji były to racje głodowe, to nieraz wystarczały, by przeżyć. Choć niestety nie zawsze…

 

                          Szkoła dla 400 gramów chleba

 

W pierwszej połowie 1943 roku dotarła do nas nowa wiadomość i nowa nadzieja. Z inicjatywy polskich komunistów powstał Związek Patriotów Polskich. Była to organizacja polityczna zrzeszająca Polaków przebywających w ZSSR. Założycielami jej byli Wanda Wasilewska, Alfred Lampe, Zygmunt Berling, Włodzimierz Sokorski, Edward Ochab, Jerzy Putrament

i inni. Najbardziej znaną postacią z pośród wymienionych była Wanda Wasilewska. Córka znanego działacza niepodległościowego Leona Wasilewskiego, współpracownika Józefa Piłsudzkiego. Już przed wojną była znaną działaczką Polskiej Partii Socjalistycznej, sympatyzującą z ruchem komunistycznym. Nauczyciele zesłani na Sybir wspominali ją, jako jedną z organizatorów strajku pracowników Związku Nauczycielstwa Polskiego i autorki głośnej powieści dla młodzieży „Pokój na poddaszu”, której druk w „Płomyku” został wstrzymany przez sanacyjną cenzurę. Mieszkańcy ziem wschodnich Polski znali jej działalność po 17 września 1939 roku. Wiedzieli, że była naczelną redaktorką drukowanego w języku polskim proradzieckiego tygodnika „Widnokręgi” oraz że zasiadała w Radzie Najwyższej ZSSR, jako deputowana tak zwanej Zachodniej Ukrainy. Mniej wiedziano o jej działalności w latach 1941 do 1943, kiedy to w randze pułkownika funkcjonowała jako oficer polityczny Armii Czerwonej. Z taką przewodniczącą Związek nie był witany entuzjastyczne. Użyte w nazwie organizacji słowo „Patriotów” uważano za chwyt propagandowy, co nie sprzyjało werbunkowi członków. Mama miała problem z podjęciem decyzji – wstąpić, czy nie wstąpić? Legitymację członkowską przyjęła jak wiele innych osób, gdy organizatorzy podjęli działalność w zakresie zaspokajania materialnych, socjalnych i oświatowo-kulturalnych potrzeb obywateli polskich (już nie radzieckich), czasowo przebywających w ZSSR. Pomoc materialna, zwłaszcza w zakresie żywności, była nieodczuwalna. Uzyskano tylko obietnicę, że przydziały żywności dla Polaków zostaną zrównane

z przydziałami dla ludności miejscowej, co nie oznaczało zrównania poziomu odżywiania się. Ludność miejscowa w większości dysponowała niedużymi działkami gruntów, miała więc warzywa. Każdej rodzinie zamieszkującej peryferie miasta i rozrzucone w stepie osiedla umożliwiano chów jednej krowy wraz z przychówkiem – więc mieli mleko, a czasem mięso. A Polacy mieli…?. Nieco lepiej było z działalnością socjalną i oświatowo-kulturalną. W Bijsku zorganizowano dwie szkoły czteroklasowe i jedno przedszkole dla dzieci polskich. Sporadycznie organizowano imprezy o patriotycznym wydźwięku, na których chór pod kierownictwem pani Zofii Kikiewicz występował z repertuarem pieśni wyrażających miłość i przywiązanie do dalekiej Ojczyzny. Do Bijska dotarła prasa w języku polskim (Wolna Polska, Nowe Widnokręgi). Gazeta i czasopismo nie były wolne od sowieckiej propagandy. Zamieszczano w nich przekłamane wiadomości i stronnicze artykuły, ale słowa były polskie i dlatego tak chętnie je czytano. Nowe Widnokręgi były pismem o charakterze literackim. Tu zamieszczali swoje artykuły i wiersze tacy autorzy jak Wanda Wasilewska, Leon Pasternak, Lucjan Szenwald, Adam Ważyk, Jerzy Putrament i im podobni, czyli ludzie o poglądach lewicowych czy wręcz komunistycznych. Z tego okresu zapamiętałem dwa wiersze. Lucjana Szenwalda – „Józef Nadzieja pisze z Azji Środkowej” i Adama Ważyka – „Serce granatu”. Ten pierwszy to typowa agitka, w której autor wykorzystując uczucia Polaków – tęsknotę za Ojczyzną, propaguje pobór do Wojska Polskiego i walkę u boku Armii Czerwonej:

 

„Na polach wojny drogą zwycięstwa

Jadą czerwonogwiezdne olbrzymy.

Podziwiam siłę, winszuję męstwa,

I widzę myślach, jak razem walczymy.”

 

I dalej -

 

„Są dwie komendy: rosyjska i swojska…

…Proszę przyjąć mnie na żołnierza

Narodowego Polskiego Wojska!”

 

W drugim poeta zapewnia poległych w 1939 roku, że przyjdzie do nich –

„ drogą najkrótszą, marszem z daleka”, by godnie pochować ich prochy.

 

„Na to, byś w mieście żyjącym leżał

i w ziemi swojej, wiadomej światu

i na to właśnie trzykroć uderza

w rzucie na Zachód serce granatu.”

 

Ten wiersz mnie podniecał – ja tak bardzo chciałem dopaść i zabić człowieka w czarnym mundurze, który w piękny wrześniowy dzień roku trzydziestego dziewiątego, przystawił pistolet do skroni mojego Taty wrzeszcząc – „wafen”. W tym dniu skończyło się moje dzieciństwo i rozpoczęły się długie lata zniewolenia.

Decyzję o powołaniu Armii (1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki) pod dowództwem Zygmunta Berlinga i pod politycznym patronatem ZPP, Polacy w Bijsku przyjęli z zadowoleniem, ale bez nadmiernego entuzjazmu. Rekrutacja do wojska miała dwojaki charakter – zaciągu ochotniczego i z poboru. Ochotników było wielu, gdyż uważano, że służba w armii daje gwarancję powrotu do Polski. Ociągającym się z wyjazdem do Siedlec nad Oką (z różnych powodów, najczęściej rodzinnych, jak np.chora żona, samotna matka) wręczano karty powołania. Przy tej rekrutacji sowieckie urzędy do spraw wojskowych uzupełnień działały szybko i dokładnie, a nie jak rok wcześniej przy powołaniach do Armii Andersa. Teraz z Bijska wyjechali wszyscy zdolni do żołnierskiej służby.

Miałem lat 15,a według urzędowych dokumentów lat 14, O wojsku mogłem tylko pomarzyć. Nie miałem stałej pracy i choć pracowałem ciężko,  to tylko dorywczo – przy wyrębie, zwózce i rąbaniu drewna na opal. Miałem status „ nieletniego nieroba” i przysługiwało mi zaledwie 200 gram chleba dziennie. Żeby uzyskać nieco większy przydział zapisałem się do szkoły. Na lekcje uczęszczałem sporadycznie, bo musiałem pracować, ale jako uczeń miałem kartkę na 400 gram chleba. Czteroklasowa szkoła z polskim językiem nauczania mieściła się w drewnianym budynku przy ulicy Lenina. W klasach, od 1 do 4 uczyła się dzieciarnia w różnym wieku. Np. w klasie pierwszej byli 7 i 9, a nawet 10-cio letni uczniowie – w klasie czwartej młodzież wiekowo odpowiadała uczniom klasy siódmej. Nie byłem seniorem wśród czwartoklasistów, choć ukończyłem piętnaście lat. Sala lekcyjna była niezbyt duża. Nieotynkowane ściany pokryte grubą warstwą miejscami odpadającego wapna. W tym ponurym i przygnębiającym pomieszczeniu stało kilka starych uczniowskich ławek, a na ścianie wisiała zdewastowana, o nieokreślonym kolorze tablica, która z uwagi na brak kredy i tak była bezużyteczna. Rolę zeszytów spełniały kartki z pociętych gazet. Atrament sporządzaliśmy z rdzenia kopiowego ołówka. Miał on tą zaletę, że na czarnym druku gazety odznaczał się fioletową barwą pisma. Do nauki nie było żadnych podręczników, za to nauczyciele byli wspaniali. W ich nauczaniu każdy przedmiot był polski; polski język, polska historia, polska przyroda, a nawet matematyka była polska. Na takich lekcjach z takimi nauczycielami ( właściwsze określenie – nauczycielkami) szybko i przyjemnie upływały godziny. Niezadługo po zorganizowaniu szkoły ukazały się i dotarły do Bijska tomiki opowiadań; H Sienkiewicza, E Orzeszkowej, B Prusa, M Konopnickiej i innych mniej znanych pisarzy współczesnych. Były nie do zastąpienia w nauczaniu języka polskiego. Stały się obowiązkową lekturą szkolną. Czytałem je w każdej wolnej chwili najczęściej nocami w słabym świetle własnoręcznie wykonanego, kopcącego kaganka. Do szkoły chodziłem tylko jeden rok szkolny (43/44).Klasę czwartą w swoim życiu kończyłem trzy razy i zawsze z dobrymi wynikami. Po raz pierwszy w Orli przed wojną, po raz drugi, też w Orli, gdy władze sowieckie uznały, że poziom nauczania w polskich szkołach był zbyt niski i wszystkich uczniów cofnięto o jedną klasę, zaś po raz trzeci w Bijsku – dla 400 gram chleba.

Działalność Związku Patriotów Polskich, wyłączając z oceny działalność polityczną, oceniam pozytywnie. To oni spowodowali, że zrezygnowano z akcji przymusowego nadawana sowieckiego obywatelstwa, że nikogo z zesłańców nie wysłano z powrotem do łagrów, że byli więźniowie mogli wstąpić do organizującego się wojska. To oni organizowali polskie szkoły, przedszkola, sierocińce, domy opieki nad starcami. To dzięki nim wielu przeżyło zesłanie, a nam w Bijsku też było lżej. Mieli też duży udział w zorganizowaniu i przeprowadzeniu naszego powrotu do Kraju. Wtedy nas nie interesowało do jakiej Polski wracamy. A jaka ona była, o tym zadecydowało trzech polityków: Roosevelt, Churchill i Stalin i to bez udziału patriotów polskich, zarówno tych z Moskwy, jak i tych z Londynu.

Jeden z kątów izby był nasz

 

W Bijsku mieszkaliśmy w kilku domach i w różnych dzielnicach miasta. Po opuszczeniu gościnnego, tatarskiego domostwa, które znajdowało się na obrzeżach, przenieśliśmy się bliżej centrum. Zamieszkaliśmy w małym domku, przy bardzo błotnistym „piereułku” (ulica poprzeczna w stosunku do głównych ulic miasta) Kujbyszewa. Po obu stronach bagna zwanego ulicą były chodniki z  w większości przegnitych desek. W czasie wiosennych roztopów na „piereułku” konie tonęły po brzuchy, a wozy po osie. Właścicielką naszej nowej kwatery była mieszkająca z córką wdowa, która gdzieś pracowała

i całe dnie, a czasem i noce spędzała poza domem. Obie spały na piecu, przykrywały się kożuchami, które w cieple pieca i rozgrzanych ciał stawały się wylęgarnią różnego rodzaju insektów. Najgorsze były wszy i pluskwy. Te ostatnie już pierwszej nocy niesamowicie nas pogryzły. Całe ciało było w bąblach, bardzo piekło i swędziało.

Dom składał się z sieni, kuchni z duży piecem i izby, gdzie stało duże prawdopodobnie nieużywane łóżko, z dużą ilością poduszek- od wielkiej do małego „ jaśka”. Ilość poduszek miała świadczyć o zamożności gospodyni. Na środku stał stół i kilka drewnianych stołków. Nie było szafy. Ubrania wisiały na gwoździach wbitych do ściany. Jeden z kątów izby był nasz. Tu na podłodze była nasza sypialnia i stołówka. Gospodyni pozwoliła nam korzystać z pieca dla celów kulinarnych. Za kawałek podłogi i możliwość ugotowania posiłku żądała wynagrodzenia w naturze (spódnice, sukienki, bluzki itp.). Zapasy się kończyły i coraz trudniej było sprostać wymogom gospodyni. Chyba wiosną 1942 roku przeprowadziliśmy się do domu przy ulicy Lenina – jednej z głównych ulic Bijska. Dom był zbudowany z sosnowych grubych, zdrowych bali. Sądząc po zabudowie całego obejścia łącznie z dużym budynkiem gospodarczym (rodzaj magazynu) i szeroką bramą, prawdopodobnie przed rewolucją należał do bogatego kupca. W tym upaństwowionym budynku w dwu dużych pomieszczeniach, zamieszkało kilka polskich rodzin, wśród nich pani Maria Dziadosztwa z synem Zdzisławem. Starszy syn Kazimierz był już w Armii Andersa. Byli to nasi znajomi z Bielska Podlaskiego. Pani M. Diadoszowa była chrzestną matką mojej siostry. W pozostałych pomieszczeniach budynku mieszkali Rosjanie. Naszą bezpośrednią sąsiadką i użytkowniczką wspólnego korytarza była Marusia, samotnie wychowująca syna Wołodzię

(o nim i innych znanych mi chłopcach tego okresu napiszę osobno). To  stąd w towarzystwie Zdzisława wielokrotnie w ciągu długiej zimy wyruszałem po odpady tartaczne. To tu z kilku deseczek znalezionych na składowisku odpadów, udało mi się zrobić parę stołków i parę par drewniaków (butów na drewnianych podeszwach).

W drugiej połowie 1943 roku po raz czwarty zmieniliśmy adres zamieszkania. Mama była już wtedy kierowniczka przedszkola dla polskich dzieci. Władze miasta dla potrzeb przedszkola przekazały dość duży murowany budynek przy ulicy Irkuckiej 5 oraz część budynku drewnianego w tym samym obejściu i pod tym samym numerem na mieszkania dla pracowników. Ta część budynku składała się z korytarza i dużej obskurnej izby, mającej przegniłą podłogę i w podobnym stanie drzwi i okna. Tu zamieszkaliśmy my i pani Zofia Kikiewcz, nauczycielka z Białegostoku, a w Bjisku kierowniczka jednej ze zorganizowanych polskich szkół. W drugiej części tego budynku mieszkała nauczycielka Rosjanka z mężem kapitanem, który powrócił z frontu ranny i teraz szkolił rekrutów miejscowego garnizonu Czerwonej Armii oraz synem Sierożą. Była to rodzina przyjazna Polakom.

Irkucka 5 to dość daleko od centrum miasta – dzielnica niebezpieczna, pełna przestępców, którzy nocami napadali na przechodniów, rabowali, rozbierali do naga, ale nigdy nie zabijali. Którejś nocy banda opryszków dokonała napadu na przedszkole i nasze mieszkanie. Mogło się to źle skończyć, gdyby nie nasz wojskowy sąsiad, który usłyszawszy krzyki kobiet, wybiegł z pistoletem w ręku i przepędził napastników.

Budynek murowany przeznaczony był do statutowej działalności przedszkola, ale i w nim zamieszkało kilka pań związanych z działalnością tej placówki. Nielegalnie zamieszkał tu bez meldunku Stefan Badowski. Kim on był napiszę osobno. Rolę dozorcy w przedszkolu pełnił Żyd, o którym niewiele wiedzieliśmy. Był posądzany, że współpracuje z NKWD. W damskim towarzystwie przedszkola był „ rodzynkiem” starającym się o sympatię pań, co bardzo gorszyło naszą Babcię.

Ałtajski Kraj, miasto Bijsk, ulica Irkucka 5, to nasz ostatni adres na zesłaniu.

W następnym numerze:

Wielu zesłańców na Syberii spędziło swe dzieciństwo. Z pewnością nie był to dla nich czas beztroskiej zabawy. Głód, chłód i inne niedostatki mocno dawały się we znaki. By przeżyć, nawet dzieci musiały ciężko pracować. Bywało też, że dziecięca duma nakazywała stanąć w obronie honoru polskiego zesłańca, nawet jeśli miał zaledwie kilka czy kilkanaście lat. Poniżej fragment kolejnego odcinka wspomnień Wiesława Wróblewskiego zatytułowanego „Dzieci Syberii”: 

„Rosjanie, których poznałem próbując uczęszczać do sowieckiej szkoły oraz ci, których spotykałem na ulicach Bijska, zachowywali się różnie. Jedni dość taktownie, niekiedy przyjacielsko lub obojętnie. Drudzy chamsko i agresywnie. Ci pierwsi tolerowali ucznia i przechodnia na ulicy, który kaleczył ich ojczystą mowę, różnił się wyglądem i czuł się zagubiony w obcym mieście. Ci drudzy naśmiewali się z niego, nie dając mu spokojnie przejść obok siebie. Bardzo nie lubiłem, gdy utożsamiano mnie z Żydami, wołając za mną „Jewrej”. Wtedy w obronie honoru Polaka podejmowałem walkę. Bitwa kończyła się tym, że do domu wracałem najczęściej z rozbitym nosem, zakrwawiony, pełen siniaków na ciele i guzów na głowie.”